Rozdział XX
Od ostatniego, nagłego zebrania członków Zakonu Feniksa mijał już drugi dzień ale puki co żadno z nich nie dostało wiadomości o ataku. Wszystko toczyło się tak zwyczajnie jak zawsze, że aż ciężko było uwierzyć że w każdej chwili mogą zostać wezwani do bitwy w której mogą stracić swoje życie. Jedynie Snape był w jeszcze gorszym humorze niż zwykle. Natomiast Luna nie była w stanie myśleć o niczym innym jak wizja którą miała. Czy to możliwe że spełni się ona właśnie na tej bitwie na którą czekali? No i jeszcze jedno. Podczas swojej misji rzuciła czarnomagiczne zaklęcie na Lucjusza gdy Neville zaczął przegrywać. Czy to znaczy że niepozbyła się całkowicie tej ciemności ze swojego serca? A może w panice wypowiedziała zaklęcie, i czarna magia znów nią owładnie? Co prawda Snape był po ich stronie a udawało mu się rzucać tego typu zaklęcia i pozostać ''normalnym'', ale szczerze watpiła czy jest aż tak silna jak on. Nie, ona była pewna że nie była. Jak więc miała sobie z tym wszyskim poradzić? W umyśle miała istną burzę pytań na które nie znała odpowiedzi. Powinna porozmawiać z Dumbledore'm. Tak, to było jedyne rozsądne rozwiązanie. Wciąż pogrązona w myślach wstała z zamiarem udania się do gabinetu dyrektora gdy ktoś pociągnął ją za rękaw.
- Luna, co ty robisz?
Ginny patrzyła na nią ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy. Krukonka rozejrzała się do okoła i stwierdziła że jest w klasie, a głowy wszystkich uczniów jak i profesor Mc'Gonagall były skierowane w jej kierunku. Kurcze, była tak zamyślona że zapomniała że jest na transmutacji.
- Ja... przepraszam pani profesor.
Zajęła ponownie swoje miejsce w ławce obok rudowłosej gryfonki czując na sobie uważny, zatroskany wzrok nauczycielki. Kilka minut pużniej rozległ się dzwonek ogłaszający koniec lekcji. Blondwłosa zebrała swoje książki i wsadzając je do torby ruszyła razem z Ginny na obiad. Do Dumbledore'a pujdzie po lekcji ze Snape'em.
Hermiona dodała właśnie ostatni składnik do eliksiru bezsennego snu i zamieszała trzy razy zgodnie ze wskazówkami zegara. Jak zwykle skończyła jako pierwsza i z politowaniem patrzyła jak Harry próbuje zaklęciem zmienić kolor eliksiru na pożadany. No na prawdę, czy przez te wszystkie lata ani razu nie zobaczył na pierwszej stronie podręcznika informacji że żadno zaklęcie nie zmieni koloru mikstury? Szeptem podpowiedziała mu żeby jak najszybciej dodał suszony liść mandragory to będzie lepiej. Zerknęła w stronę Snape'a który siedział za biurkiem sprawdzając jakieś prace. Musi porozmawiać z czarodziejem. Podczas obiadu Ginny podzieliła się z nią swoimi obawami co do samopoczucia Luny. W sumie to nic dziwnego że krukonka zachowuje sie inaczej. Po pierwsze myśli o swojej wizji a po drugie boi się że w trakcie walki czarna magia znów nia zawładnie. Nie trzeba umieć czytać w cudzych myślach aby się tego domyślić. Ona sama nie wiedziałaby co zrobić w takiej chwili. W dodatku jej ojciec wciąż nie jest przytomny... Musi być jej na prawdę z tym wszystkim ciężko. Ma jedynie nadzieje że dupek z lochów okaże choć troche współczucia i postara się jakoś pomuc jej przyjaciółce chociaż z kwestą walki i zaklęć. Mogła co prawda sama poszukać odpowiedzi w bibliotece ale w przypadku Luny rozmowa z człowiekiem opłąci się bardziej niż suchy tekst jakiegoś podręcznika, a tylko on ma jakąkolwiek wiedzę na ten temat. Myśląc o tym wszystkim do jej myśli wkradli się jej rodzice. Co teraz robili? Gdzie byli? Czy docierały do nich wieści z jej świata? Jak ciężko było im żyć jako Ci którzy byli rodzicielami Hermiony Granger, przyjaciółki Harry'ego Pottera? Nie znała odpowiedzi na żadno z tych pytań. Ale to dobrze. Wystarczy jej jedynie świadomość że zostali bardzo dobrze ukryci, a ich tejemnicy strzeże profesor Dumbledore. Z zamyślenia wyrwał ją Snape który właśnie warknął że czas sie skończył i zaczął przechodzić między ławkami zaglądając w kociołki uczniów. Po odjętych 20 punktach Gryffindorowi i nagrodzeniu ślizgonów 30 oraz kilku soczystych epitetach jakie wygłosił w stronę Harry'ego rozległ się dzwonek ogłaszający koniec lekcji. Gryfoni pierwsi wyszli z sali a za raz po nich reszta, aż w końcu została z głową domu węża sam na sam.
- Czego chcesz Granger?
- Ja chciałam porozmawiać o Lunie profesorze.
Chyba chciał dodać jakąś zgryźliwą uwagę ale ostatecznie nie odezwał się wcale więc Hermiona postanowiła kontynuować.
- Chodzi o to że ona boi się że podczas walki w jakimś krytycznym momencie mniej lub bardziej świadomie użyje czarnej magii i znów będzie taka jak po powrocie z misji.
- Skąd wiecie o jej misji?
- Profesorze, wbrew temu co Pan przez te lata myśli nie jesteśmy aż tak głupi.
- Nie bądź bezczelna Granger.
- Przepraszam, ale taka jest prawda. Nikt ot tak nie zmienia się podczas jednej nocy. Ale wracając do tematu. My nie wiemy jak jej pomóc...
- No proszę, nie ma nic na ten temat w bibliotece?
Nienawidziła jak ktoś jej przerywa. A on to robił bez przerwy. Wzieła głęboki oddech i kontynuowała dalej.
- Nie wiem. Ale nawet jak by coś było to i tak myślę że w tej delikatnej kwesti bardziej przyda się rozmowa z kimś doświadczonym. Dlatego proszę, aby profesor porozmawiał z nią na ten temat, może coś doradził.
- A czy ja ci wyglądam na psychiatrę Granger?
- Nie, zdecydowanie nie. Ale jest Pan jedynym który coś wie na ten temat.
- Nie prubuj się podlizywać.
- Nie prubuje, stwierdzam jedynie fakty. A nawet gdyby, to dla przyjaciół jestem w stanie podlizywać się nawet Voldemortowi jeśli byłaby szansa że odniose zamierzony cel. Do wiedzenia profesorze.
Opuściła salę. Wiedziała że choć do tego się nie pali, to pomoże krukonce.
Luna była w połowie drogi do lochów. Noga już jej nie praktycznie nie bolała, a po ranie nie zostanie nic ponad małą bliznę. Na drugi dzień po wypadku udało jej się pokroić korzeń srebrzystej wierzby pod odpowiednim kontem i wczoraj zaczęła już ważyć eliksir na odzyskanie przytomności. Przyda im się on jeśli w każdej chwili mogą wyć wezwani do walki. Właśnie, walka. Przed oczami znów stanęły jej sceny z jej wizji sprawiając że zaczęła drżeć i nie miało to nic współnego z tym że byla już blisko gabinetu nietoperza. Ostatnie kroki przemierzyła próbując się uspokoić i po warknięciu "zapraszającym" weszła do gabinetu i od razu ruszyła w stronę kociołka w którym wczoraj już częściowo przygotowała miksturę.
- Lovegood, czy nikt Cię nie nauczył że po wejściu należy się przywitać?
No tak, pogrążona w zmartwieniach zapomniała.
- Przepraszam profesorze. Dobry wieczór.
- Minus pięć punktów Lovegood. A teraz bierz się do roboty.
- Dobrze profesorze.
Po dobrej godzinie dodawania składników i mieszania a eliksir potrzebował jeszcze tylko trzech godzin ważenia na wolnym ogniu odwróciła się w stronę swojego profesora.
- Skończyłam.
Przytaknął głową więc pewna że teraz ją odprawi zaczęła już iść powoli w kierunku drzwi.
- A Ty Lovegood gdzie?
- Myślałam że już dziś nie będę Panu potrzebna.
Podniusł głowę znad papierów którymi miał zawalone całe biurko i jednym spojrzeniem przywołał ją do siebie.
- Tak profesorze?
- Chciałem porozmawiać z Tobą na temat tego co może się stać podczas walki. Mam nadzieje ze przyszło do twojej pustej głowy że w czasie bitwy trudniej Ci będzie utrzymać się od wpływu czarnej magii, szczególnie czując do okoła jej potęgę.
- Owszem profesorze, myślałam o tym.
- Myślałaś, i nie poszłaś do nikogo aby się poradzić?!
Luna stała przed biurkiem patrząc mężczyźnie w oczy. Od kilku dni emocje zbierały się w niej powoli, a teraz krzyk profesora który zwykle nie robił już na niej większego wrażenia sprawił że poczuła się przytłoczona, że już więcej nie da rady a pod jej powiekami pojawiły się łzy. Mrugnęła kilka razy prubując je odpędzić.
- Dziś miałam udać się do profesora Dumbledore'a.
- Dziś? A jak dostalibyśmy wezwanie wczoraj?! Powinnaś udać się z tym do dyrektora lub do mnie zaraz po tym jak pojawiły się obawy!!
Oczy miała już praktycznie całkowicie zasłonięte łzami które wciąż starała się powstrzymywać, gardło ściśnięte.
- Przepraszam...
- Przepraszam?! I myślisz że to wystarczy? Wydostać się z ramion czarnej magii to jedno, a nie wpaść w nią ponownie to drugie!
Krukonka nie była w stanie dłużej powstrzymywać łez które spłynęły jej po policzkach. Nie była w stanie dłużej trzymać tego wszystkiego w sobie. Zasłoniła twarz dłońmi spomiędzy których słychać było szloch. Rozpłakała się na dobre choć sama nie wiedziała co ją tak naprawde złamało. Luna Lovegood nie płakała od dnia śmierci swojej matki. Smuciła się, załamywała. Ale nie płakała. Nie płakałą gdy wyzywano ją od Pomylun, nie płakała gdy wrócił Voldemort, nie płakała gdy dowiedziała się o obecnym stanie ojca. Az do teraz. Nie miała siły utrzymać się dłużej na nogach i zapewne upadła by na zimną posadzkę gdyby nie ramiona które w porę ją objęły. Nie zastanawiając się skąd się tu wzieły ani do kogo mogą należeć poprostu schowała się w nich i szanosiła cichym szlochem. Niewiedziała ile to trwało, wiedziała jedynie że gdy już się uspokoiła poczuła się lepiej. Dużo lepiej. I bezpiecznie. Bezpiecznie w ramionach które ją obejmowały. Zaraz.... czyich ramionach?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz